Kiedy mur mówi

Kiedy mur mówi

Przemysław Gulda

Pracownia w Kolonii Artystów, fot. Magda Małyjasiak, 2005

Projekt Iwony Zając, zatytułowany „Stocznia” to bezprecedensowy przykład wielowymiarowej sztuki, która funkcjonuje na kilku poziomach, odważnie wchodzi w przestrzeń społeczną, a przede wszystkim – w niezwykle skuteczny sposób realizuje foucaultowski postulat oddania głosu tym, którzy na co dzień tego głosu nie mają. Artystka w tym monumentalnym – w obliczu 250 metrów kwadratowych zamalowanej powierzchni to słowo absolutnie nie jest na wyrost – dziele zawarła wiele dziesiątków lat stoczniowej tradycji, sprawnie łącząc elementy znane w sztuce od lat z jej najnowocześniejszymi środkami, nawiązując jednocześnie w bardzo udany sposób do tradycji zaangażowanego malarstwa ściennego.

Do ludzi mówić po ludzku

Tego typu prace, zwane muralami, powstawały już od czasów prehistorycznych, ale ich dzisiejsza historia zaczyna się od drugiej dekady ubiegłego wieku, gdy swą aktywność artystyczną zaczęła grupa wywodzących się z Meksyku malarzy z najsłynniejszym z nich, Diego Riverą na czele. Ten swoisty gatunek sztuki bardzo szybko zdefiniował swe dwie najbardziej fundamentalne zasady, realizowane zawsze, niezależnie od zastosowanej techniki, miejsca umieszczenia muralu czy sposobu jego powstawania. Pierwsza z nich to wychodzenie na ulicę albo inne publiczne miejsce (murale powstawały m.in. w korytarzach nowo powstających nowojorskich drapaczy chmur, czy – po drugiej stronie Oceanu: na ścianach fabrycznych hal). Był to niezwykle odważny i znaczący krok: przekroczenie granicy między zamkniętym do tej pory i mocno hermetycznym światem sztuki, a światem zwykłych ludzi, najczęściej robotników czy mieszkańców wsi, którzy nigdy wcześniej nie byli w galerii i nawet nie pomyśleli, że sztuka kiedykolwiek będzie im miała coś ważnego do powiedzenia. Dzieło przestało już być czymś na kształt religijnego artefaktu, chronionego przed zniszczeniem, zamkniętego w szklanej gablocie, przed którą można było co najwyżej przemaszerować w filcowych kapciach, żeby nawet najdrobniejszym hałasem nie naruszyć powagi jego odbioru. Dzieło zeszło z piedestału, weszło między ludzi, stało się tłem, a zarazem częścią ich codziennego życia: mijali je codziennie, kiedy szli do pracy, spoglądali na nie przechodząc obok, siadali pod nim, spędzając wolny czas. Taka strategia artystyczna stanowiła ogromny przełom w podejściu do sztuki i w kształtowaniu jej miejsca w życiu społecznym.

Druga ważna kwestia, charakterystyczna dla wszystkich właściwie murali, związana zresztą z pierwszą: ze sposobem ich prezentacji i odbioru, to kwestia ich tematyki. Prace te w znacznej większości przypadków poruszają się w kręgu tematów ściśle związanych z miejscem, w jakim się pojawiają i z ludźmi, którzy je tam oglądają. Dotyczą więc ważnych zdarzeń z miejscowych dziejów, bohaterów, którzy niekoniecznie trafiają na pierwsze strony podręczników historii, ale przez długi czas, niekiedy wręcz z pokolenia na pokolenie, są na ustach zwykłych ludzi. Murale odwołują się często do zwykłych, codziennych spraw: ciężkiej pracy robotników czy rolników albo społecznych problemów, z którymi muszą się borykać w swym życiu, czasem zaś sławią zdarzenia wyjątkowe, urastające do rangi prawdziwych legend, np. walkę meksykańskich partyzantów w stanie Chiapas o ziemię i wolność.

Związek murali z lokalną społecznością, jej problemami, jej systemem wartości, z tym co dla niej ważne, jest więc oczywisty – jest kanoniczną cechą murali jako takich, wyznaczającą zresztą najczęściej katalog środków wyrazu, którymi się posługują. Murale mają trafić do zwykłych, prostych ludzi, nie mających na co dzień kontaktu ze sztuką, nie znających jej specyficznego kodu. Dlatego artyści tworzący tego typu dzieła posługują się zwykle prostymi środkami i językiem uproszczonym niekiedy w bardzo mocnym stopniu. To zwykle wielkoformatowe dzieła, na których postacie ludzkie mają naturalną wielkość, a przedstawione są zwykle w codziennych sytuacjach, z charakterystycznymi dla swojego zawodu czy zajęcia narzędziami w dłoniach.

Lokomotywa i kolebka

Przygotowując swoją pracę, Zając odwołała się do wszystkich najważniejszych zasad, charakterystycznych dla tego typu działań twórczych. Jej artystyczny gest był jednocześnie wyrazem bardzo głębokiej świadomości tego, w jakim miejscu się znajdzie i w jakim momencie powstanie. Trafiając na mur Stoczni Gdańskiej, mural Zając musiał odwoływać się bardzo mocno do dziejów tego miejsca i jego znaczenia w historii miasta, Polski, a może nawet całej Europy. Artystka musiała się, tym samym, zmierzyć z nie lada zadaniem i wziąć na barki potężne brzemię.

Stocznia w tym miejscu, gdzie funkcjonuje dziś powstała pod koniec XIX wieku, najpierw jako Stocznia Cesarska, a potem – Stocznia Schihaua. Jej funkcjonowanie w znaczny sposób wpłynęło na całą współczesną historię Gdańska i regionu gdańskiego. Od początku bowiem stała się jednym z największych i najważniejszych zakładów przemysłowych w okolicy, przyciągając młodych, chętnych do pracy ludzi nawet z odległych rejonów Pomorza. Nie sposób przecenić znaczenia stoczni dla rozwoju miasta w pierwszych latach XX wieku – miała ona nie tylko decydujące znaczenie, jeśli chodzi o strukturę społeczną jego mieszkańców, przyczyniając się do stworzenia bardzo licznej i stosunkowo silnej pod względem ekonomicznym grupy robotników, jej istnienie wpływało nawet na takie kwestie jak struktura miejskiej zabudowy (za sprawą choćby powstających wokół stoczni osiedli robotniczych).

Nie mniejsze znaczenie stocznia miała w pierwszych latach powojennych – już pod koniec lat 40-tych stała się gospodarczą lokomotywą odbudowującego się intensywnie regionu. I znów, jak przed laty, była magnesem przyciągającym nad Motławę ludzi z całej niemal Polski i z dawnych kresów, którzy szukali za jej bramą pracy, zarobku i nowego życia.

W latach 60-tych zakład, noszący od 1967 roku imię Włodzimierza Ilicza Lenina, był prawdziwą potęgą gospodarczą – z 10 pochylni spływały na wodę statki dla armatorów z całego niemal świata, a wokół doków pracowały bez przerwy tysiące robotników. Dla wielu z nich stocznia była całym życiem – wiązali się z nią latami, zaczynając jako niewykwalifikowani robotnicy po szkole podstawowej, zdobywając z czasem coraz większe kwalifikacje, nadrabiając w przystoczniowych szkołach braki w edukacji. W stoczni pracowały często całe rodziny, stoczniowa tradycja przechodziła w Gdańsku z pokolenia na pokolenie.

Tak wielka grupa robotników, zgromadzonych w jednym miejscu stanowiła ogromną siłę, a zarazem – zagrożenie. Komunistyczne władze pierwszy raz uświadomiły to sobie w pełni w grudniu 1970 roku, gdy tysiące stoczniowców przystąpiło do strajku w imię postulatów ekonomicznych. Przerażeni gensekowie wysłali przeciwko zwartym i gotowym prawie na wszystko stoczniowcom regularne oddziały wojskowe, co skończyło się upamiętnioną po latach wielkim pomnikiem pod bramą stoczni masakrą, a zarazem – stało się aktem założycielskim zupełnie nowego miejsca stoczni w historii – zalążka walki z komunizmem, kolebką niezależnych związków zawodowych.

Od tego momentu w historii stoczni przewijają się dwa wątki – z jednej strony jest oczkiem w głowie podupadającej nieustannie pod komunistycznymi rządami polskiej gospodarki, zakładem rozwijającym się coraz bardziej, stosującym nowoczesne technologie, budującym statki, nie ustępujące produktom stoczni zachodnich, z drugiej – jest miejscem, gdzie rodzi się wolny ruch związkowy, a podczas przerw w pracy, robotnicy dyskutują nad nurtującymi ich sprawami, które już niedługo trafią na słynne drzwi w postaci 21 strajkowych postulatów.

Ten drugi wątek zwycięża w sierpniu 1980 roku, gdy w stoczni rozpoczyna się strajk, który okaże się kolejnymi „dniami, które wstrząsnęły światem”. To tu funkcjonuje centrum ogólnopolskiego protestu przeciw polityce władz, to tu toczą się rozmowy komitetu strajkowego z jej przedstawicielami, to tu rodzą się trudne relacje między zbuntowanymi robotnikami a przedstawicielami bezkompromisowej wobec komunistów inteligencji, to tu powstaje pierwszy wolny związek zawodowy „Solidarność”, to stąd wywodzą się najważniejsi przywódcy robotniczy z Lechem Wałęsą na czele.

Opozycja zwycięża – najpierw w 1980 roku, a potem dziewięć lat później, gdy na skutek rozmów przy okrągłym stole rozmontowany zostaje system komunistyczny. Ale paradoksalnie – w ostatecznym rozrachunku: już nie interwencjonistyczno-planowym, ale czysto wolnorynkowym – przegrywa sama stocznia. W nowych warunkach ekonomicznych okazuje się być zakładem nie nadążającym za najnowszymi tendencjami w gospodarce, mocno przerośniętym, jeśli chodzi o wielkość zatrudnienia, przegrywającym w walce konkurencyjnej z zachodnimi stoczniami, przyzwyczajonymi od lat do funkcjonowania w zupełnie nowych dla gdańskiego zakładu warunkach, wreszcie – najzwyczajniej w świecie – nierentownym.

W latach dziewięćdziesiątych rozpoczyna się więc powolna agonia stoczni, a zarazem – co w tej sytuacji jest absolutnie nieuniknione – zagłada swoistej społeczności, którą stanowiła wielotysięczna załoga zakładu. Poziom produkcji spada gwałtownie, likwidowane są kolejne wydziały i komórki, zwalniani są pracownicy. Dramat o charakterze czysto ekonomicznym ma oczywiście także swoją czysto ludzką stronę – każdy robotnik opuszczający z ostatnią wypłatą w dłoni mury zakładu to przecież osobna historia do opowiedzenia. Jedni spędzili tu całe swe dorosłe życie, przeżywali doświadczenia, które ich kształtowały, dorastali i starzeli się. Inni – ci młodsi – chcieli iść tą samą drogą, związać się na dobre z zakładem, który ich wykształcił i przygotował do zawodowej samodzielności.

Stoczniowcy jeszcze walczą, jeszcze bronią swojego miejsca pracy – coraz częściej jednak ich działania (blokowanie ulic, palenie opon na torach miejskiej kolejki) przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, jakiekolwiek szanse powodzenia. Co gorsza – stoczniowcy tracą także coś, na co zawsze mogli liczyć – wsparcie gdańskiego społeczeństwa. Ci sami ludzie, którzy jeszcze kilka lat temu z własnej inicjatywy przynosili pod bramę strajkującej stoczni kanapki, czy choćby dobre słowo, potem byli już zmęczeni zakłóceniami, które protesty generowały w życiu miasta, zajęci swoimi sprawami, odwracali się do coraz bardziej sfrustrowanych stoczniowców plecami.

To był koniec. I gdańscy robotnicy coraz bardziej zdawali sobie z tego sprawę, choć wielu zupełnie nie mogło się z tym pogodzić. Oprócz oczywistych pobudek ekonomicznych i czysto życiowych, najbardziej bolesny był jeszcze jeden problem: odsunięcie stoczniowców, dawnej elity robotniczego świata, na zupełny margines.

Właściwy mural na właściwym miejscu

W tym kontekście okazuje się, że Zając trafiła w samo sedno. Jej projekt był znakomitym sposobem realizacji potrzeby zaistnienia i znalezienia dla siebie miejsca przez odrzuconych przez nową rzeczywistość stoczniowców. Mural na ścianie stoczni – choć nie umywał się oczywiście do środków i możliwości, które stoczniowcy mieli w ręku przez wiele lat – był chociaż namiastką forum, na którym mogli się wypowiedzieć. Wypowiedzieć po raz ostatni w tej roli.

Mural okazał się idealną strategią, idealnym sposobem realizacji tego planu. Tym bardziej, że artystka oparła się w bardzo istotnym stopniu na dwóch najważniejszych założeniach tej strategii artystycznej: opowiedziała historię zwykłych ludzi i umieściła ją w miejscu, w którym mogą oni codziennie obcować z dziełem. Dziełem, do którego powstania sami się przyczynili. Nie przypadkiem oczywiście mural pojawił się więc na murze stoczni, który sam w sobie stał się w ciągu ostatnich kilkunastu lat zabytkiem i symbolem. To właśnie przecież koło niego stoczniowcy przechodzą codziennie do pracy. Nie przypadkiem autorka niemal całkowicie oddała w swej pracy głos swoim bohaterom, sama pozostając jakby w cieniu, będąc tylko kimś na kształt medium, przez które przemawiają jej bohaterowie. Nie przypadkiem jej praca jest tak monumentalna (jak monumentalną częścią wśród gdańskich robotników stanowili stoczniowcy), na pierwszy rzut oka jednorodna i powtarzalna (jak jednorodny i powtarzalny wydawać się mógł potężny tłum wychodzący codziennie po pracy ze stoczni), ale jednocześnie – po bliższym przyjrzeniu – okazywała się składać z zupełnie różnych od siebie elementów (jak różnią się od siebie indywidualne opowieści, które stały się w gruncie rzeczy jej treścią). Zając udało się z jednej strony ożywić mało znaną i popularną w Polsce technikę muralu, a jednocześnie – znaleźć idealną formę do niebanalnego opowiedzenia historii gdańskiej stoczni. Historii składającej się z kilku prostych, trochę podobnych i podobnie przejmujących opowieści.

Najnowsze wpisy